Uprawnienia do emisji CO2 mogą okazać się równie niebezpieczne jak bitcoin
Maksymalna ilość uprawnień do emisji CO2 systematycznie maleje, dlatego pod pewnymi względami może być porównywana z bitcoinem. Cena uprawnień może gwałtownie eksplodować, co byłoby bardzo niebezpieczne dla polskiego przemysłu.
- Uprawnienia te są bardzo specyficznym instrumentem finansowym, ponieważ nie ma zastępujących je substytutu dla prowadzących działalność produkcyjną - mówi w rozmowie z MarketNews24 Marek Lachowicz, ekonomista, autor raportu „EU ETS a bańki cenowe”.
Europejskie uprawnienia do emisji CO2 (ETS), od momentu wprowadzenia w 2005 r. stały się jednym z najważniejszych elementów polityki klimatycznej prowadzonej na terenie Unii Europejskiej. Uprawnienia przydzielane są częściowo bezpłatnie instalacjom funkcjonującym w ramach systemu EU ETS, jednakże nie wszystkie mogą z nich skorzystać.
Przedsiębiorstwa nieobjęte bezpłatnymi przydziałami uprawnień do emisji oraz te, których potrzeby wykraczają poza wielkość przydziału, zmuszone są kupować uprawnienia na rynku pierwotnym, gdzie sprzedawcami są państwa członkowskie, a handel odbywa się w drodze aukcji lub wtórnym, tj. na giełdzie albo rynku finansowym pozagiełdowym. Dopuszczalne są także umowy kupna-sprzedaży pomiędzy instalacjami działającymi w obrębie EU ETS. Ideą systemu było umożliwienie instalacjom objętym bezpłatnym przydziałem uprawnień, odsprzedanie ich tym, które wykazywały ich niedobór. Otwartość rynków finansowych pozwoliła jednak włączyć się w handel EU ETS inwestorom.
W związku z tym podmioty zaangażowane w handel uprawnieniami w ramach EU ETS podzielić można na: potrzebujące (sprzedające) w wyniku specyfiki prowadzonego biznesu oraz pozostałe, które działają na własny rachunek. Wiąże się z tym fundamentalna różnica w postrzeganiu EU ETS. Inwestorzy ETS traktują uprawnienia do emisji jak instrument europejskiego rynku finansowego.
- Inwestorów ETS nie można utożsamiać ze spekulantami, ci stanowią bowiem jedynie ich część – wyjaśnia M.Lachowicz.
Graczy giełdowych, w tym inwestorów ETS, można podzielić na: • arbitrażystów, wyszukujących różnic cenowych na rynkach; • hedgerów, stosujących kombinacje instrumentów do zminimalizowania wahań cen; • spekulantów, upatrujących zarobku w różnicach kursowych.
Uzasadnione jest założenie, że, krótkookresowo, popyt na EUA jest stosunkowo nieelastyczny, a podaż ograniczona. Po osiągnięciu maksymalnego nasycenia, rynek nie jest w stanie wytworzyć nowych uprawnień do emisji, zatem kolejne przesunięcie krzywej popytu powoduje wyłącznie gwałtowny wzrost ceny.
– Z tych powodów cena ETS-ów rośnie relatywnie spokojnie, natomiast po osiągnieciu poziomu krytycznego może gwałtownie eksplodować – mówi M.Lachowicz.
Maksymalna ilość uprawnień do emisji CO2 systematycznie maleje, dlatego pod pewnymi względami może być porównywana z bitcoinem, gdzie również teoretycznie jest ich maksymalna liczba, tyle że można ich „wykopać” więcej przy zaangażowaniu większych środków, a tego już nie można zrobić w przypadku ETS-ów.